30 października 2011

Prolog, czyli masz babo... kota

Była jesień 2007 roku.
I była też pewna torba, którą Żbiczastej wręczono mamrocząc imieninowo, że "niech jej gwiazda pomyślności", a także "zdrowia, szczęścia" i takie tam. A w ramach życzenia do spełnienia wystąpiła Reklamówka Z Zawartością.

Czarny, nieduży, oczadziały od nowych zapachów obcego miejsca i równie obcych ludzkich gąb futrzany posiadacz białych skarpetek i arystokratycznej białej kryzy na absolutnie niearystokratycznym podgardlu wyprysnął z torby przepasanej uroczyście czerwoną wstążką.

Zanim nowy domownik czmychnął w tempie ekspresowym ze swojego ekskluzywnego opakowania pod pierwszą napotkaną szafę, zdążyłam pomyśleć, że będę miała w domu kochanego koteczka do miziania za uszkiem. O, święta naiwności... Za durne wyobrażenia słusznie spotyka człowieka kara ;) Po blisko czterech latach wspólnego życia (a często raczej próby tej egzystencji we względnym spokoju) mogłabym powiedzieć wiele, ale nie to, że mam kota. To kot ma mnie. A do tego ma też nieuleczalną szajbę, czasem chyba zaraźliwą ;)

Transformacja

Przez wiele tygodni żyłam w przeświadczeniu, że po domu grasuje mi stuprocentowy kocur. Nie żaden tam śpiochowaty przytulasek, tylko wulkan energii, dziki zwierz usiłujący zaprzyjaźnić się z pianą i bąbelkami w wannie tak bardzo, że nie szło samotnie i w spokoju wykąpać się bez kociska w charakterze zblazowanego towarzysza, rozpartego wygodnie na pralce i spod półprzymkniętych powiek obserwującego swoją nową służącą w wodnych odmętach.

Poza łazienkowym terytorium też było zabawnie - do końca grudnia miałam zeżarte trzy czwarte chodnika w przedpokoju, w dwóch pokojach zdartą tapetę (kot najwyraźniej nie był przesadnym estetą :P), wytłuczone do imentu szklane wazoniki, słoniki, sriki i inne duperalaski oraz poorane ręce, które usiłowałam chować za siebie, bo te swoim widokiem wzbudzały domysły, iż wzięłam się co najmniej za treserkę tygrysa bengalskiego.

Następny miesiąc przyniósł kolejne straty - kot uznał, że klawiatura laptopa zawiera zdecydowanie zbyt wiele liter, a kanapa będzie wyglądała lepiej bez tej ilości skóry, którą przewidział na nią tapicer.

Po czterech miesiącach dziki zwierz został wywieziony do pana dochtora. Plan był niecny, bo miałam szczery zamiar pozbawić mojego Drapajłę klejnotów, by w przyszłości uniknąć aromatyczno-rozpłodowych atrakcji. Nie zamierzałam płacić alimentów na produkowane w kocim szale futrzane potomstwo... Wet jednakże, mimo najszczerszych chęci pójścia na współpracę, nie był w stanie wykonać umówionej usługi, gdyż kot okazał się... kotą ;)

Miał być facet, a przyszło mi wracać do domu z damską konkurentką...

Sina dal

Gdy Kota skończyła 11 miesięcy i pożarła oraz wytłukła już wszystko, co mogła unicestwić w mieszkaniu, stare śmieci zostały wymienione na nowe, czyli nastąpiła wyprowadzka. Kota została uwieziona w siną dal i przetransportowana w nowe miejsce, odległe, pełne nowych zapachów, kątów i miejsc do drapania;)

Kota szybko oswoiła sobie nowy dom i tak leniwie pędzi swą kocią egzystencję kolejny już rok.
W egzystowaniu towarzyszy jej dwuosobowy personel w postaci Onego i Żbiczastej, którzy to dostępują zaszczytu karmienia Czarnego Demona i sprzątania Kuwejtu z produkowanych w radosnym fizjologicznym szale pamiątek.

I tak to się właśnie kręci:)