27 stycznia 2013

Zielenina dla Frau Ż.

TV włączone, leci jakiś program z cyklu "Jak właściwie traktować własną squaw":
-"...i żeby on czasem spontanicznie kwiatki jakieś przyniósł własnej kobiecie - taki nagły gest bywa niezwykle miły."

Ż (z pewnym żalem): - ... żeby to który chłop wbił sobie do łba, zakodował i uskuteczniał...
O: A proszsz cię bardzo. (chwytając w łapy flamaster i podsuwając sobie kartkę papieru)




I tak oto otrzymałam bukiet bujnego kwiecia.

Lecę po wazon;)

15 stycznia 2013

Długa notka o krótkim dniu pełnym sukcesów

Nie wyspałam się.
Po blisko 11 godzinach snu nie wyspałam się.
Pójdę chyba sobie coś zbadać, bo normalnie wykosiłabym wszystkich uczestników konkursu "Wyśpij się w miesiąc" jako jednostka ab-so-lut-nie bezkonkurencyjna.
Dzień w związku z tym rozpoczął mi się koło południa.
O tej też porze wyspana chwilowo Kota postanowiła powrócić do swego motywu przewodniego ostatnich tygodni, czyli otwartego konfliktu z dżewem.
Naiwnie sądziłam wczoraj, że może oto lada chwila nastąpi zawieszenie broni, jakiś rozejm, pakt o nieagresji, ale gdzie tam.
Kota ze strojną chojałką mają na pieńku.
Dżewo od samego początku, czyli momentu nabycia go drogą kupna od zasmarkanego pana w podszytej watą fufajce, nie grzeszyło - oględnie rzecz ujmując - powalającą urodą, a z pewnością nie smukłością i bujnością, ale jawne mankamenty dendrologicznej urody nadrobiliśmy z Onym duperelaskami wszelkiej maści. Obecnie została ich gdzieś tak połowa. Zdaje się, że w przyszłym roku powinnam trzymać się maksymy 'Sięgaj, gdzie kot nie sięga" i zawiesić dżewo gdzieś tak pod sufitem.
Może wtedy nie będzie skazane na surwiwal z pazurzastym diabłem...



Tymczasem.
Zrobiło się wczesne popołudnie.
Kota wesolutko turlała kolejny gwizdnięty z gałęzi orzeszek, rozplątując go ze złotej nitki, którą to tymi oto rencyma nanizałam tworząc zmyślną pętelkę.
Ja mniej wesolutko ganiałam za Kotą usiłując odebrać jej nielegalną zabawkę.
No generalnie pobiegałyśmy sobie obie.
Kota jednakże kiedyś wreszcie musiała opaść z sił i tak, chwilowo, konflikt z dżewem zażegnano.

Następnie przyszła pora na zajęcia gospodarskie.
Jak przystało na szanująco się kuro domowo postanowiłam nawarzyć zupy.
Gdyż ponieważ Ony wraca jutro z wojaży:)
Zupy wyszło jakieś piętnaście litrów, zatem jest szansa, że do końca lutego będziemy żyć o pomidorowej nie ponosząc żadnych innych wydatków na produkty spożywcze.
Bosko.
Trzeba się tylko liczyć z tym, że jak za miesiąc zrobię badanie krwi, wyjdzie w wynikach, że w żyłach płynie mi pomidorówka.
Z makaronem.


A potem wyprałam pościel, którą w pocie czoła zmieniałam raptem przez godzinkę, bo przecież Kota nie przepuści żadnej okazji, by pokazać jak bardzo lubi mi pomagać.
A ponieważ pralka przejawia ostatnio nieznośny indywidualizm, grymasząc na zadane jej programy i kręcąc nosem na żądania, stąd też wypompowywanie wody nastawiałam jedynie osiem razy, a wirowanie odbyło się zaledwie trzykrotnie.
Po czym wyciągnęłam pranie jak z gnoju, mogąc ćwiczyć mięśnie w wyniku wykręcania metrów tkanin na piechotę.




Na koniec postanowiłam upiec ciasto.
Tyle, że diabeł podkusił do eksperymentów i zamiast wykonać któryś ze stałych numerów, oklepanych acz jadalnych i z kategorii "nie ma bata, żeby nie wyszło", ja uparłam się na debiuty.
Wymyśliłam sobie bowiem cudnej urody, idealnie zwiniętą roladę owocową. Z ubitomśmietanom.
Ubitośmietano jednakże za Chiny Ludowe ubić się dać nie chciała (choć tłukłam ją niemiłosiernie). Dopadłam w rozpaczy wujka Gugla, który zawsze, ale to zawsze ma srylion porad na wszystkie bolączki.
Tym razem wuj parszywy mnie zawiódł.
Że nie wspomnę o totalnym zamuleniu komputera mego, bowiem ten w pocie czoła nagrywał mi właśnie film na płytę, w związku z czym wyniki wyszukiwania antidotum na me kulinarne bolączki wyskakiwały z tempem godnym przemarszu stada chorych krów przez rów.
Porzuciłam niewdzięcznego wuja G.
Pomiędliłam jeszcze trochę oporną kremówkę-niekremówkę (producencie tego barachła, miej się przede mną na baczności!) i sru na ciasto.
Z mozołem zwinęłam wszystko w roladę jak było w zamyśle.
Niestety, rolada owa rolady przypominać nie chce i bardziej przywodzi na myśl pogiętą w kanty blachę, choć przyznać muszę, że osobiście w życiu nie widziałam giętej blachy z owocowym nadzieniem.
Ale możliwe, że generalnie mało w życiu widziałam i się nie znam.

I tak to wyczerpana nawałem sukcesów siedzę i patrzę sobie na wyliniałe dżewo coraz bardziej pozbawiane przez drogiego zwierza ozdób, z prania dziarsko kapie sobie woda, w lodówce chłodzi się mało wyględna masa ciasta z wyciekającą na wszystkie strony śmietaną, a film... i tak się nie nagrał.
"Błąd w trakcie zapisu" ;)





14 stycznia 2013

Sztuka komplementowania

Sunę do sklepu. Okrężną drogą, bom wolna dziś jak szpadel i mogę napawać się umiarkowanym nieróbstwem, spowolnionym krążeniem, stop-klatką i leniwym tempem w postaci "ciągnij nogę za nogą".
Tak jest, można zazdraszczać.
Łaskawie pozwalam.
A co.
Sunę więc sobie i widzę, że Jeden Taki Typ, co zbliża się z naprzeciwka, wpatrzony jest we mnie maślano.
Próżna niunia we mnie się przeciąga, smukłą nóżkę wystawia, loczek na paluszek nawija, główkę kokieteryjnie przechyla, szarość na twarzy błyskawicznie jej znika, zmarszczki się wygładzają, skóra uelastycznia, cellulit wyparowuje, pośladki się spinają.
Coś jak superstar na czerwonym linoleum.





I czekam.
Na nieuniknione.
Czyli.
Na te komplementa, co lada chwila na mnie spadną.
Ten zachwyt, który - widzę przecież - facet ma wymalowany na rozanielonym pysku.
No nic innego być nie może.
Już się zbliża, już jest tuż obok, rozdziawia paszczę w uśmiechu i...

- Ładny ma pani berecik.









Hę..?
Be-re-cik???

Niunia superstar dostała mokrą szmatą przez łeb.
Linoleum zwinięte, party z szampanem odwołane.

A co z wyznaniami "o, cudności", "co za nóżka", "jakiż nosek arystokratyczny", "co za kibić", "ach, ten powab, czar i szyk"?
Hm?

I co z tego, że komplementujący musiałby się szeroko z prawdą minąć... Co z tego, pytam.

Berecik?

Oż, w mordę.
Idę zaszyć się w kącik i rozkminiać brutalną rzeczywistość.
Z naciągniętym na łeb rzeczonym tekstylium.


12 stycznia 2013

O zimowych przypadkach i manipulacji

Posiadacze aut doskonale rozumieją, że zimowa pora bywa mało łaskawa.
Nie tylko dlatego, że człowiek wiecznie traci czas latając dookoła swego bolidu i zgarniając iście syberyjskie czapy z nadwozia, co zresztą sprawia, że zamiast wyjść z domu o siódmej, trzeba go opuścić pół godziny wcześniej dramatycznie ziewając i kląc pod nosem. (autentyk #1)



Nie tylko dlatego, że wycieraczki przymarzają do szyby. (autentyk #2)

Nie tylko dlatego, że czasem trzeba wleźć do swego pojazdu przez bagażnik, gdyż wszystkie zamki w drzwiach zamarzły na kamień i nie ma innej drogi dostępu (autentyk #3 - nawet dziś dostaję spazmów, jak sobie przypomnę widok wierzgającego kopytami Onego, który ze swoim metrem dziewięćdziesiąt wpełzał nie bez problemów od d**y strony do własnej rakiety;)



...choć, trzeba przyznać, w cieplejszych okolicznościach przyrody miałoby to pewien urok, co kiedyś można by dość niecnie wykorzystać...;) 



Zimową, nie oszukujmy się - parszywą porą - na potęgę brudzą się również felgi, w naszym przypadku sprawiając, że okazjonalna wizyta pod kompresorem celem zanotowania niewinnego spadku ciśnienia powietrza rzędu 0,2 atmosfery zmieniła się w pewnym momencie w codzienne wizytowanie wszystkich okolicznych stacji benzynowych i notoryczne dopompowywanie jednego upartego koła, które w sposób widoczny traciło na swej obłości, budząc spanikowane podejrzenie, że rany-boskie-na-kapciu-chyba-stoję.  




Nadejszła jednak wiekopomna chwila, gdy rada nierada (jednak zdecydowanie to drugie) zmuszona byłam udać się przed oblicze Pana Mechanika z prośbą o wyczyszczenie tego cholerstwa mojej cudownej felgi, gdyż ponieważ znudziły mi się codzienne wizyty pod kompresorem, z którym nawet pogadać się nie da, zatem wizyty owe mało zajmujące i rozrywkowe. Felga zatem została pokonana (bez czekania w kolejce!) i może mi, zdzira jedna, teraz naskoczyć. Kareta zaparkowana grzecznie pod domem w cudem znalezionej dziurze eufemistycznie zwanej miejscem parkingowym, ja zaś z pewną dozą satysfakcji odnotowuję, że wprawdzie upierdliwy śnieżek pracowicie leci z nieba pogłębiając zimowe wrażenie izolacji i parszywości, ale co jak co, auto może sobie stać teraz bodaj tydzień w nieruchawości wielkiej, a flaka z pewnością nie zastanę. I tak sobie gawędzimy z Onym:

Ż. -Całe szczęście, że tę felgę zdążyłam wyczyścić, bo teraz to na bank do poniedziałku powietrze by zeszło w kole do zera.

O. -No właśnie... A ile za to zapłaciłaś?

Ż. -25 zł. Plus nowy zaworek. Albo się facetowi wyjątkowo spodobałam, albo cena od zeszłego roku zjechała o dychę;)

(Zeszłoroczne czyszczenie kosztowało nas 35 zł plus odmrażanie sobie tyłków na mrozie i nerwowe przytupywanie w oczekiwaniu na koniec działań Pana Mechanika - dokładnie w tym samym warsztacie, w którym byłam teraz. Tym razem jednak grzałam pośladki w zaciszu woniejącego smarami acz cieplutkiego przybytku patrząc panu na ręce niczym kontroler skarbowy na podejrzane dokumenty;)

O. -Nieważne. Ważne, że tanio. Może dlatego, że pojechałaś sama;)

Ż. -Aha... czyli teraz, jak rozumiem, będę bujać się samotnie po różnych
mechanikach, żeby czasem za dużo nie wybulić?

O. -Skoro ta metoda działa...

Ż. -Wiesz, że to wyrachowana perfidia z twojej strony?

O. -Kochanie, skoro można uzyskać zniżkę za ładny wygląd...

Ż. -Dwóch mi zejdzie z ceny w nadziei na omamienie mnie dawką testosteronu, ale trzeci zrobi w wała instalując mi jakiś plastikowy duperel zamiast należytego z metalu na ten przykład, bo przecież przyjechała baba sama i na pewno na niczym innym poza gotowaniem rosołu się nie zna. Jak nam się rakieta rozsypie tuż po wyjeździe od "specjalisty" to nie będziesz pląsał z radości.

O. -To ci powiem co mówić i o co pytać i będą pod dodatkowym wrażeniem i zamontują co trzeba.

Ż. -Ładnie żeś to sobie wykoncypował.

O. -Ale zaoszczędzimy!

Ż. -Ale za jaką cenę - będę się wyziębiać w warsztatach świecąc biustem z wydekoltowanego frontu.

O. -W sumie może racja. Lepiej jak mi poświecisz;)-

Ż. -W takim razie będziesz naprawiał auto sam..?

O. -A w cholerę z tymi twoimi pomysłami.

No i ten. Poważnie się obawiam zapalenia płuc w takim razie skorom skazana na wietrzenie klatki piersiowej. No i chyba dla ogarnięcia całokształtu będę musiała dać sobie wkłuć jakiś brylancik w pępek, a także zrobić się na mahoniową murzinkę zatrzaskując się na godzinkę w kabinie jakiejś miejscowej solarki. Do tego tipsy, sripsy, cekiny, brokat, nogi do szyi, wyprane z pigmentu platynowe pukle i błyszczące różem dwie glizdeczki miast ust, wygięte w nęcący dzióbek i... jazda robić te cholerne amortyzatory oraz naprawiać rozrząd poza kolejnością;)



7 stycznia 2013

Dobowydłużacz

Najczęściej doba zdaje się być stanowczo za krótka.
Na przykład: człowiek zrywa się w stanie ćwierćprzytomności i z bystrością umysłu na poziomie minus pińcet.







 Idzie pod prysznic i wdeptuje bosymi stopami w rozsypany na podłodze koci żwir.




W stanie absolutnego otępienia siada do śniadania nie zorientowawszy się, że zamiast chrupiącej bułeczki właśnie wsunął torebkę gwoździ i popił zalewą z ogórków.

Wychodzi z domu wracając do niego parę razy, bo:


1)  zapomniał *dowodu rejestracyjnego/kluczy/Bardzo Ważnego Świstka Papieru/portfela/karabinu/wiertarki/kosiarki
 (*niepotrzebne skreślić),
2) przekroczywszy próg mieszkania przekonuje się (wciąż grzebiąc w torebce), że jednak nie, dowód jest na miejscu, zaplątał się w stertę papierów, których zwykła damska torebka potrafi zmieścić pół tony (cuda, cuda...)
3) zawraca znów, bo jednak warto się wysikać, skoro już tak lata niczym (nomen omen) kot z  pęcherzem
4) na koniec cofa się, bo chyba jednak nie zamknął tych cholernych drzwi.

Potem, w ciągu dnia co krok przekonuje się, że spraw na głowie ma zdecydowanie  za dużo, i jak to u licha jest, że trzeba by się chyba rozdwoić na dwie części i niechby każda nadrabiała za tę drugą, bo czasu brak na podrapanie się po tyłku i czemuż, ach czemuż ta piekielna doba nie chce się wydłużyć..?

A otóż, jak to mówią, chcieć to móc.
Ten dwatsionceczynasty to będzie fajny rok. Już teraz ogłaszam spełnienie jednego z życzeń.
Doba się wzięła i w cudowny sposób rozciągnęła.

Nie wierzycie?




A to nie koniec dnia jeszcze;)