15 stycznia 2013

Długa notka o krótkim dniu pełnym sukcesów

Nie wyspałam się.
Po blisko 11 godzinach snu nie wyspałam się.
Pójdę chyba sobie coś zbadać, bo normalnie wykosiłabym wszystkich uczestników konkursu "Wyśpij się w miesiąc" jako jednostka ab-so-lut-nie bezkonkurencyjna.
Dzień w związku z tym rozpoczął mi się koło południa.
O tej też porze wyspana chwilowo Kota postanowiła powrócić do swego motywu przewodniego ostatnich tygodni, czyli otwartego konfliktu z dżewem.
Naiwnie sądziłam wczoraj, że może oto lada chwila nastąpi zawieszenie broni, jakiś rozejm, pakt o nieagresji, ale gdzie tam.
Kota ze strojną chojałką mają na pieńku.
Dżewo od samego początku, czyli momentu nabycia go drogą kupna od zasmarkanego pana w podszytej watą fufajce, nie grzeszyło - oględnie rzecz ujmując - powalającą urodą, a z pewnością nie smukłością i bujnością, ale jawne mankamenty dendrologicznej urody nadrobiliśmy z Onym duperelaskami wszelkiej maści. Obecnie została ich gdzieś tak połowa. Zdaje się, że w przyszłym roku powinnam trzymać się maksymy 'Sięgaj, gdzie kot nie sięga" i zawiesić dżewo gdzieś tak pod sufitem.
Może wtedy nie będzie skazane na surwiwal z pazurzastym diabłem...



Tymczasem.
Zrobiło się wczesne popołudnie.
Kota wesolutko turlała kolejny gwizdnięty z gałęzi orzeszek, rozplątując go ze złotej nitki, którą to tymi oto rencyma nanizałam tworząc zmyślną pętelkę.
Ja mniej wesolutko ganiałam za Kotą usiłując odebrać jej nielegalną zabawkę.
No generalnie pobiegałyśmy sobie obie.
Kota jednakże kiedyś wreszcie musiała opaść z sił i tak, chwilowo, konflikt z dżewem zażegnano.

Następnie przyszła pora na zajęcia gospodarskie.
Jak przystało na szanująco się kuro domowo postanowiłam nawarzyć zupy.
Gdyż ponieważ Ony wraca jutro z wojaży:)
Zupy wyszło jakieś piętnaście litrów, zatem jest szansa, że do końca lutego będziemy żyć o pomidorowej nie ponosząc żadnych innych wydatków na produkty spożywcze.
Bosko.
Trzeba się tylko liczyć z tym, że jak za miesiąc zrobię badanie krwi, wyjdzie w wynikach, że w żyłach płynie mi pomidorówka.
Z makaronem.


A potem wyprałam pościel, którą w pocie czoła zmieniałam raptem przez godzinkę, bo przecież Kota nie przepuści żadnej okazji, by pokazać jak bardzo lubi mi pomagać.
A ponieważ pralka przejawia ostatnio nieznośny indywidualizm, grymasząc na zadane jej programy i kręcąc nosem na żądania, stąd też wypompowywanie wody nastawiałam jedynie osiem razy, a wirowanie odbyło się zaledwie trzykrotnie.
Po czym wyciągnęłam pranie jak z gnoju, mogąc ćwiczyć mięśnie w wyniku wykręcania metrów tkanin na piechotę.




Na koniec postanowiłam upiec ciasto.
Tyle, że diabeł podkusił do eksperymentów i zamiast wykonać któryś ze stałych numerów, oklepanych acz jadalnych i z kategorii "nie ma bata, żeby nie wyszło", ja uparłam się na debiuty.
Wymyśliłam sobie bowiem cudnej urody, idealnie zwiniętą roladę owocową. Z ubitomśmietanom.
Ubitośmietano jednakże za Chiny Ludowe ubić się dać nie chciała (choć tłukłam ją niemiłosiernie). Dopadłam w rozpaczy wujka Gugla, który zawsze, ale to zawsze ma srylion porad na wszystkie bolączki.
Tym razem wuj parszywy mnie zawiódł.
Że nie wspomnę o totalnym zamuleniu komputera mego, bowiem ten w pocie czoła nagrywał mi właśnie film na płytę, w związku z czym wyniki wyszukiwania antidotum na me kulinarne bolączki wyskakiwały z tempem godnym przemarszu stada chorych krów przez rów.
Porzuciłam niewdzięcznego wuja G.
Pomiędliłam jeszcze trochę oporną kremówkę-niekremówkę (producencie tego barachła, miej się przede mną na baczności!) i sru na ciasto.
Z mozołem zwinęłam wszystko w roladę jak było w zamyśle.
Niestety, rolada owa rolady przypominać nie chce i bardziej przywodzi na myśl pogiętą w kanty blachę, choć przyznać muszę, że osobiście w życiu nie widziałam giętej blachy z owocowym nadzieniem.
Ale możliwe, że generalnie mało w życiu widziałam i się nie znam.

I tak to wyczerpana nawałem sukcesów siedzę i patrzę sobie na wyliniałe dżewo coraz bardziej pozbawiane przez drogiego zwierza ozdób, z prania dziarsko kapie sobie woda, w lodówce chłodzi się mało wyględna masa ciasta z wyciekającą na wszystkie strony śmietaną, a film... i tak się nie nagrał.
"Błąd w trakcie zapisu" ;)





2 komentarze:

  1. Świetny tekst! Ależ mi humor poprawił, a raczej wrócił, bo od rana w sumie dobrze mi było tak ogólnie a potem musiałam robic giga tabelę i się "ponawkurzałam". Skończywszy dzieło, posiliłam się i otworzyłam bloga żbiczastej i radość życia wróciła :) U nas choinka tez jeszcze stoi, ale w sobotę będzie pożegnanie (nareszcie!). Bombki wprawdzie nie poginęły, ale kot miał dodatkową frajdę pacając te co były w zasięgu łap :) i ciekawe co mi jutro wyjdzie z gotowania, bo też będę szykować cos na powrót TŻ z 4-dniowego wyjazdu. Pozdrawiam! kotoholic.blox.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chłopa z emigracji, jak już wiesz, najlepiej wita się 15-litrowym saganem zupy;) Makaronem się toto zapcha i nie ma możliwości protestować, gdy rzuci się komunikat "Kochanie, trzeba wynieść choinkę";)

      Usuń