21 grudnia 2013

Cuda, cuda powiadają

Myślicie, że tylko ludzie mają roboty po pachy z tytułu przedświątecznego rejwachu?
Że taki, dajmy na to zwierz czworonożny, futrem porośnięty, z zębyma i pazuryma w pakiecie dupsko horyzontalnie układa i gnije godzinkę, dwie, pięć, osiem..?
Że NIC nie musi?
Że obowiązków nie ma?

Akurat.
O, naiwności...



Kota zatem (nie)cierpliwie czeka na nowe, pachnące, iglaste dżewo, które będzie można ze świątecznym nabożeństwem obeżreć z kolorowych fantów, wytrząsnąć ze wszystkich igieł i wydłubać mu ziemię z donicy; czeka na święty anielski spokój bez swego wiernego personelu, który skorzysta jak zwykle z nieocenionych, ukochanych przez Kotę catsitterów spędzając te Święta hen daleko, daleko, i czeka w końcu Kota na poczciwego starca w czerwonej czapie, który to jak przystało na Santę XXI wieku, pędzi ku dziatkom wszelakim nowoczesnym Rudolfem z dwusprzęgłową skrzynią biegów i zwiększoną ładownością (Santa jest praktyczny;)




Życzymy Wam więc, czytacze jawni i tajni agenci, najpierw miłego Czekania. Bo samo czekanie czasem milsze bywa niż to, na co tak się wyczekuje, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę.

A potem życzymy Wam jeszcze przyjemniejszego Doczekanego.
Rozgrzanego od najlepszych z najlepszych emocji.

Cudnych Świąt!

9 grudnia 2013

Diament w kaszance

Biorąc pod uwagę wokalne uzdolnienia Koty, ta mogłaby spokojnie występować w La Scali.
Dożywotnio.
Talent wyraziście uwypukla się szczególnie wtedy, gdy niedomyślny, jełopowaty personel udaje głuchych i ślepych na kocie miauki oraz wymowne spojrzenia i nie pląsa w podskokach do balkonu w celu otwarcia drzwi na oścież, co równałoby się udostępnieniu wybiegu drogiej szantażystce.

Jednakże.
Któż mógłby przypuszczać, że oprócz kariery primadonny naszej utalentowanej zwierzynie po cichu marzy się zawodowa droga na miarę Fryderyka Ch. bądź też innego Blechacza..?




Dotąd sądziłam, że Kota obeżre nas co najwyżej do ostatniej paróweczki z lodówki.
Że obsika do ostatniego ziarenka żwirku w Kuwejcie.
Że objadłszy i obsikawszy prześpi następnie swój żywot, niezmiennie budząc tym samym zdumienie, że można TYLE spać i nie dostać odleżyn.
A jednak!
Okazuje się, że należy czym prędzej nająć managera i umożliwić Kocie wkroczenie w świat sławy, czerwonych dywanów oraz cekinów.
Hołdów, paczek i orderów.
Koncertów, oklasków i bisów bez końca.

Tymczasem pierwsze wprawki na stole.

Tak szlifuje się diamenty.





7 listopada 2013

Świetlane perspektywy


Jeśli ukochanym produktem spożywczym podtrzymującym parametry życiowe zostaje mianowana marynowana pieczarka, w zalewie tak octowej, że gębę wykręca na lewą stronę,

jeśli owe pieczarki zaczyna się spożywać  w ilościach hurtowych,

jeśli do marynowanych pieczarek wkrótce dołącza marynowana papryka (także w ilościach przemysłowych),

a następnie jedno i drugie zostaje ze wzgardą odstawione w ciemny kąt na rzecz dżemu ze śliwek i jogurtu ananasowego,

jeśli lata się do toalety niczym (nomen omen) kot z pęcherzem,

a tenże kot godzinami mógłby odbębniać drzemki na powłokach brzusznych swojego człowieka,

jeśli korzysta się z weryfikatora o większej wiarygodności niż wróżka ze szklaną kulą i… czarnym kotem

(na litość boską, gdzie nie splunąć to kot…),

jeśli najlepszym kumplem zostaje własne łóżko, a najbliższą przyjaciółką miękka poducha,

jeśli leje się łzy jak grochy oglądając kabaret i rży radośnie na reklamie pasty do zębów,

jeśli hałas – twój wróg!, bo łeb pęka i opony mózgowe trzeszczą w szwach,

jeśli tu strzyka, tam kłuje, przecież mówię, że czuję się świetnie! Buuuu..........

jeśli to wszystko jednocześnie, z hukiem, przytupem, krzesanym w podskokach i do tego wprawiając w oszołomienie wraz z  teatralnym I can’t believe it…!



to…


... taka mnie przyszłość czeka z nimi dwojgiem pod jednym dachem za lat kilka.……?




24 października 2013

Nie dogodzisz...


W wyniku wymuszonego okolicznościami remontu, wskutek wybitnych umiejętności negocjacyjnych (mła, ekhm, ekhm...) i podatnego gruntu na owe umiejętności (mesje O.), a także służalczego zniewolenia (Człowiek posiada kota? A skądże! To kot ma człowieka!), w ramach nowego arrangementu przestrzeni życiowej, u pana stolarza zamówiono Półki Dla Kota.

Półki Dla Kota to zrealizowana w stolarskiej formie impulsywna myśl, iż „Słuchaj, O., koty uwielbiają patrzeć na świat z wysokości. Zamówmy półki na wymiar, na których nasz zwierz mógłby się legalnie wylegiwać 2,5 metra nad podłogą patrząc sobie na nas i zaokienny świat z góry”. Chłop nie dał się długo prosić, pomyślał, obmierzył, wymierzył, zamówił, wyczekał, odebrał, wyczyścił, wywiercił i zamontował.

Dwie porządne drewniane półki, zawieszone asymetrycznie na ścianie, wyściełane miękką szmatą, co by sobie kotek dupiny nie odgniótł.

Tymczasem… kotek w tejże dupinie ma ów stolarski wypas.

Półki sterczą nam ze  ściany, Kota nie wykazuje ni grama zainteresowania, choć mogłaby się realizować w skokach na wysokościach  i spoglądaniu z dwóch metrów z hakiem na swój durny personel.
Widzimy wyraźnie, że wypisz wymaluj jak z kojcem było, który raz zakupiony w szlachetnej intencji, równie szlachetnie przeleżał sobie długie miesiące niezagospodarowany, gdyż Kota wolała ułożyć się bodaj na gołym betonie, niż wyciągać gnaty w tekstyliach.

Cóż.

I rób tu człowieku prezenty swojemu zwierzęciu…


 __________________________________________________________________________


(...)



No to poszłam.
Akurat, taki los, po lewej było łóżko.
No to skorzystałam.
Dwie godziny drzemki.
Trzy godziny później padłam znowu do spania jak nieżywa.
Jakbym nie spała od trzech miesięcy.


 __________________________________________________________________________

(...)

Przedpierwszolistopadowy obłęd w sklepach, marketach, kioskach, centrach, bazarach...
Marketingowe zacięcie widać generuje ucisk na opony mózgowe u co niektórych.
Nic, tylko brać.
Hurtowo.


10 października 2013

(...)


W szufladzie, w której O. trzyma swój ukochany kalkulator (nie wiem, na co mu ów skoro O. liczy w głowie do ósmego miejsca po przecinku i to w trzy sekundy!) ukryłam gigantyczną czekoladę z nasmarowanymi na kartce przeprosinami. Przeprosiny obejmowały moje choleryczne wyskoki, spoglądanie spod byka i inne antypatyczne performanse na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni (sama sobą jestem nad wyraz zdegustowana). Ukryłam zatem smakołyk tam, gdzie miałam pewność iż O. prędzej czy później sięgnie pracując przy komputerze.

I poszłam wziąć prysznic.

Gdy woda przestała się lać i zaczęła do mnie ponownie dochodzić fonia, za drzwiami łazienki zamajaczył O.. który sekundę wcześniej odkrył w szufladzie nakoksowaną sacharozą i licznymi tłuszczami łapówę.

O.(zza drzwi tubalnym głosem) – Żbiku, nie trzeba było. Nie masz za co przepraszać.
Ż.(odkrzykując z łazienki)  Nieprawda. Jestem ostatnio nieznośna. Przepraszam!
O. – Nie przepraszaj, ja cię kocham taką, jaka jesteś.
Ż. – Aktualnie to ja jestem GOŁA.
O. – O! I taką kocham cię najbardziej!


Nie wątpię.


__________________________________________________________________________


Lustereczko, powiedz przecie…



20 września 2013

Zielone, czyli fioletowe

O. - ...a może trzeba by ci jeszcze wymienić ten zimowy płaszcz?
Ż. - Który?
O. - No ten do kolan, ten zielony.




                    ************************************************************



O. - Wiesz czemu Kota zwaliła w nocy ten czerwony koszyczek?
Ż. - No..?
O. - Musiała ją znęcić ta twoja złota włochata gumka do włosów.
Ż. - Jaka znowu złota? Nie mam nic takiego!
O. - Ojej, no ta żółta.



(... tak na marginesie, w roli czerwonego koszyczka wystąpił taki oto egzemplarz:



                                                                                           ...hmm.................................)


                    **************************************************************


O. - Przełożyłem na górę tę twoją szarą teczkę na rysunki.
Ż. - ???



                *****************************************************************

Ż. - Miśku, podaj mi pomarańczową miskę.
O. ( sięgnąwszy do szafki z naczyniami):



                ******************************************************************



Na szczęście wciąż jeszcze to na czerwonym świetle O. się zatrzymuje prowadząc rakietę, a na zielonym rusza.

Uff.




14 września 2013

Chore, chore, szabadabada...

No i stało się.
Choroba zakradła się podstępnie, zdzira jedna nawet nie uprzedziła, że przylezie.
Nie było dyskusji, nic to, że istota kulturalna nie narzuca się nieproszona - ta łajza pojawiła się w moich progach, rozsiadła się na kanapie i tak siedzi nadal, franca niemyta.

I nic z nią nie mogę zrobić.

Nawet Kota, wydaje się, że też się zaraziła.



Zupełnie nie wiem czym zwalczyć tę cholerę.
Tabletki jakieś?
Maść?
Może zastrzyki?
Albo od razu na SzOR i dać sobie wkłuć trzy kroplówki naraz..?
Plus jakiś plaster, bandaż i gips...

Jedna jedyna pocieszająca mnie rzecz to ta, że jak ludowa mądrość głosi - cierpienie uszlachetnia.
Pocierpię zatem dalej, aż me uszlachetnienie zacznie bić innych po oczach.





Taaa...
W związku z tym Ony na dietce, a Kota dożera resztki z piątku.








5 września 2013

Letnie rozrywki, czyli granatem w szambo


Miał być supernudny urlop, eksperymenty przy garach (że się niby pierogi lepić naumiem co by się przed teściową-to-be nie kompromitować brakiem kompetencji kulinarnych), miało być „boszsz, jak gorrrąco” i „to dokąd dziś jedziemy?”, miało być chodzenie spać przy pierwszych porannych ptasich trelach, pizza o czwartej nad ranem, spanie do czynastej, miało być pierniczę_dzisiaj_nic_nie_robię, miały być wypadnięte oczy od oglądania tych wszystkich filmów, co to je od lat pięciu sobie obiecywałam, że obejrzę i przeczytania tych chwiejnych stosów książek, na widok których ostatnimi czasy oblizać się tylko mogłam, miało być wylegiwanie się z Kotą, spacery, bajery, rowery, sielskie pejzaże i ładowanie z lekka zdechłych akumulatorów…

Tak miało być.

Ale trochę nam nie wyszło.

W rezydencji panny Koty zdarzyło się bowiem Coś.
Coś było niefajne i skutecznie obróciło wszelkie fajne plany w pył.




Gdyby panna Kota oprócz przywarcia całym swoim futrzastym brzucholem do podłogi zechciała także przemówić ludzkim głosem do swojego damskiego personelu, że „Oto przywarłam taka uważna, bo tam, o, właśnie tam, gdzie patrzę chyba coś się pali”, to ja bym o rosnącym pożarze w naszych czterech ścianach wiedziała trochę wcześniej.
A tak wiedziałam trochę później i może przez to nasz supernudny urlop z tak licznymi nadziejami na upojne nicnierobienie wypalił, hmm… średnio.
Muszę jednak przyznać, że sporo się nauczyłam. Na przykład, że empatia w narodzie wielka.

No bo ten.

Pożar się, panie dziejku, rozkręca jak ta lala, w powietrzu przewaga dwutlenku węgla nad tlenem skutecznie zniechęca do pozostawania w mieszkaniu, w charakterze sieroty tkwię więc na klatce schodowej i zanoszę w myślach modły, by strażacy przydepnęli trochę gazu i dojechali w szybszym tempie niż mnie udało się dodzwonić pod numer alarmowy (który tak na marginesie powinni oficjalnie tytułować „Kit ci w ucho, obywatelu, dzwoń se zdrów – i tak nie odbierzemy”), no więc stoję tak i oto schodzi jeden sąsiad (normalnie wsiada człowiek na tym swoim dziesiątym piętrze do windy i zwozi kuper maszynerią) tylko po to, by obrzucić uważnym okiem, kogo to, pani kochana, spotkało i zlustrować rozwalone na przestrzał, objęte pożarem mieszkanie. Schodzi inny i przywdziewając na oblicze współczujący grymas, poklepuje mnie po ramieniu. Nie zapomina przy tym oczywiście o rzuceniu okiem do cudzego mieszkania i sprawdzeniu, czy aby na pewno dostatecznie dramatycznie się pali. Pewnie byli, dobrzy ludzie, głęboko poruszeni i zainteresowani tym, czy nie potrzebuję może przypadkiem jakiejś pomocy, ale widać tak ich ów pożar zaabsorbował, że jakoś zapomnieli mnie o to spytać.

Cóż.

Dwie godziny później ponownie doświadczam ludzkiego zrozumienia i współczucia. Ugościwszy dwa zastępy strażaków, bojową naradę kończymy w wodzie po kostki i w przemoczonych skarpetkach. Owe skarpetki, jak również zalane chodniczki i insze dywaniki, wykręciwszy na ile miałam pary w rękach, przewieszam przez balkonowe balustrady. Nie mija kwadransik jak do drzwi puka mi urocza sąsiadka, trzy piętra pode mną zajmująca swój apartamencik i zgorszona moim nietaktem wyznaje, że krople z moich zgnojonych tekstyliów co i raz naruszają suchość jej balkonowego betonu i może bym była uprzejma wysuszyć sobie owe mokrości w inny sposób. Następny kwadransik zajmuje mi rozwikłanie zagadki, jak też u licha zmusić do pracy kaloryfer w bloku zależnym od dostaw energii cieplnej w ściśle określonym terminie. Wszak lipiec nie należy do sezonu grzewczego coś mi się zdaje… Ale oczywiście, faux pas potężne, nic to, że sadza wszędzie, gdzie się da, że woda stoi w mieszkaniu tworząc mi z niego prywatną pływalnię, że po łazience śladu nie ma, a w całej rezydencji trwa aromaterapia,  jako że smród spalenizny wygryza nam płuca; nic że smarkam w rozpaczy mocząc Onemu mankiet, przeliczając straty na te wszystkie straszne pieniądze, które można by przepuścić na szpilki i diamenty, a tak kicha, trzeba będzie pobawić się w Remont Generalny – biorę mokre tatałajstwo i wnoszę z powrotem do mieszkania. Zgnojone łachy schną mi tym sposobem przez najbliższe trzy dni…

Bywały dni, że ludzką empatią można się było upajać.
Upajać aż do - pardon le mot - porzygania.

Idzie, dajmy na to, wynajęty przez nas do pracy pan z naręczem gruzu, by ów gruz zrzucić do wielkiego remontowego worka ustawionego pod blokiem – minuta nie mija, jak mu jakaś blokowa policjantka i strażniczka Ładu i Porządku zamyka zablokowane chwilę wcześniej podpórką drzwi. Bo się „proszę pana, drzwi zamyka za sobą”. Na nic tłumaczenia, że jak się ma kupę gruzu w łapach, to drzwi otwierać i zamykać można już jedynie siłą woli. Ale pan przecież może spokojnie postać pół godzinki pod blokiem, czyż nie?




Innego dnia dwuosobowa ekipa remontowa znęca się nad płytkami tnąc je w zgrabne kawałki -  już do drzwi puka przepełniony sąsiedzką życzliwością i wyrozumiałością pan, z piętra cztery kondygnacje nad naszym apartamentem i dawaj łkać w mankiet, że od tego cięcia to on ma kurz na wycieraczce pod drzwiami. No faktycznie, dramat. Pal licho, że mam w chałupie pierdolnik. Sąsiad ma kurz i remont należy przeprowadzać zdecydowanie bardziej elegancko i higienicznie.
Nie wszyscy na szczęście okazali się bezdusznymi ramolami bez cienia zrozumienia i za to chwała im i niechaj im się dobrze wiedzie!




No ale.

Po półtoramiesięcznym Wielkim Rozpiździaju Remoncie i mieszkaniu kątem w obcym mieszkaniu, po blisko kolejnych trzech tygodniach Wielkiego Rozpiździaju Remontu Bis – w ramach poprawiania po łajzach, które nie znając się na robocie doprowadzają ludzi do:
-     bankructwa,
-  utraty wiary w człowieka,
-     wysypki alergicznej na widok robotników w portkach poplamionych farbą,
-     osiwienia
     oraz otwierających się scyzoryków we wszystkich kieszeniach na hasło „remont”,

ogłaszam ze łzą wzruszenia, pieśnią na ustach i euforycznym Nareszcieeeeee!!!!, iż jutro wracamy na nowe-stare śmieci.


I Kota też.



31 maja 2013

Wielkomiejska sielanka

(z nocnej rozmowy na odległość z Onym, który niestety aż do jutra ponad trzysta kilometrów od domu)

Ż. - Gliny przyjechały. Zajechali, światła powyłączali i tak siedzo i obserwujo po ciemku. Na pewno dużo zobaczą... Zdaje się, na "interwencji" są ...
O. - A co, hałasy jakieś pod blokiem były?
Ż. - Cały czas są. Głośne darcie ryja i co jakiś czas cholernie donośne tłuczenie szkła.
O. - To pewnie dlatego. Ale sądzę, że to na terenie bazaru przy tych śmietnikach ktoś buszuje.
Ż. - Właśnie ktoś rozpieprzył kolejną butelkę i radzi nieradzi panowie policjanci musieli z bólem serca opuścić swój motoryzacyjny azyl. Poszli "interweniować" znaczy się;)

I tak się pożegnaliśmy czule o północy, każde umordowane świętem ( a jakże! jak zwykle przy "wolnym"...) i z nadzieją na parę ładnych godzin nieprzerwanego bujania się w objęciach niejakiego Morfeusza.
Za głupie nadzieje zawsze człowieka spotka sroga kara...

Ony otrzymał raport z rana, gdym z oczami na zapałki i ziewem godnym koparki w czasie prac wykopaliskowych donosiła:



Policja interweniowała najwyraźniej mocno pokojowo, bo niedługo po tym, jak się pożegnaliśmy zerknęłam z balkonu i obaj stróże bezprawia po wytarabanieniu się ze swego azylu powolutku wrócili sobie do swojej zaparkowanej na środku parkingu fury, zgasili latarki, wsiedli i... odjechali. Rozrywkowa młodzież zaś za 10 minut równie zrelaksowana wróciła do swoich głęboko filozoficznych dyskusji ("Czy ty musisz zawsze jak się najeb...sz drzeć ryja do mnie?", "Kur...a, dawaj to szkło!", "Odpier...ol się mówię!") i tłuc wspomniane produkty szklane. Pewnie dla wzmocnienia siły wypowiedzi...
Wystarczyło paru dżentelmenów, jedno narąbane dziewczę i nocne atrakcje zapewnione.
O wpół do drugiej na szczelnie zamykałam okna. Na policję oczywiście nie szło się dodzwonić.
Dziś za to o siódmej powitało mnie błękitne niebo i upojny szum chyba ze dwudziestu kosiarek. Marzę po cichu o tym, by zapalonym kosiarzom jakieś metalowe pręty powkręcały się w kosiarkowe mechanizmy... :P




Dość dodać, że uciekłam dziś z własnego domu - niezmordowani kosiarze gwałcili słuch mieszkańców mego osiedla bite osiem godzin.

I pomyśleć, że jeszcze pięć lat temu żyłam sobie spokojnie w zaledwie ośmiotysięcznym, sennym miasteczku, gdzie oburzenie budził przejazd motocykla o 22.01 wyłożoną poniemieckim brukiem ulicą...

1 maja 2013

Byczę się


Jak należycie obchodzi się międzynarodowe święto klasy robotniczej? Leżąc kołami do góry do momentu dostania odleżyn i powstania pleśni na poduszkach..? Niespiesznie spożywając smakowite kąski w ramach śniadanka..? Nicnierobiąc, czyli oddając się ulubionym rozrywkom bez konieczności wykonywania usług dla jakichkolwiek pracodawców..? Obmyślając  książki, które się przeczyta i te wszystkie filmy, które się obejrzy po półtora roku planowania, że „teraz to już na pewno przy najbliższej okazji wszystko zaległe wreszcie machniemy”…?

A takiego.

Się wstało bladym świtem.

Się chłopinę do pracy wyprawiło („Masz bułę, co byś z głodu nie padł i idź już, idź, zarabiaj te walory na nowe szpilki dla swojej żbiczastej”).

Się zostało z burdelem we własnym apartamencie (bety rozwalone, po śniadaniu niesprzątnięte, marudny koteczek drący paszczę na zasadzie nie_wiem_o_co_mi_chodzi_ale _co_mi_szkodzi_drzeć_ryja,  w przerwach (gdy paszcza się zamykała) ganiający turlający się kłębek moich starych, podartych do imentu pończoch w charakterze najnowszej zabawki klasy prima sort.

Się pomyślało: „No i co, że Ony do roboty poleźć musiał, skoro ja nie musiałam i mogę wobec tego zgrywać księżniczkę?” gdy jeden rzut oka na okna pozwolił mi wpaść w depresję, że jeśli nie umyję wreszcie tych cholernych zaplutych szyb, oto lada moment sąsiedzi zgłoszą mnie do programu perfekcyjnej housewife celem nabrania higienicznej ogłady. Ten jeden rzut oka wystarczył, by uruchomić istną lawinę działań w ramach pierwszomajowego pieprzę_nic_nie_robię.

Aha. Akurat.

Zatem majowo, świętując do wypęku aż bąble szły mi nosem:

sprzątałam zawalony fantami zlew kuchenny,


myłam te cholerne okna,




jak przystało na kuro-domowo kwitłam przy garach,


zrobiłam pranie,


a nawet miałam szczere intencje, by trochę popracować...


...ale średnio mi to chyba wyszło;)

Kota też należycie świętowała. Znaczy się - solidaryzowała się w nicnierobieniu o dziwo. Wyspecjalizowała się dziś wybitnie w pilnowaniu.

Na ten przykład. Pilnowała gołębi (bezczelne typy, coraz bardziej regularnie przylatują owe nieroby na me balkonowe włości)...


Pilnowała czy klapa od (pardon) sedesu równo opadła.


Czy wstążka ulega równomiernemu naciągnięciu.


...aż wreszcie opadła z sił i musiała zwlec swe kocie ciało na jakąś powierzchnię płaską. Ale gały czujne były. A co.




Coś się umordowałyśmy chyba nieco tym nicnierobieniem...


Postuluję zatem: 











24 kwietnia 2013

Druga sroka


Pierwsza sroka była koniecznością. Pozwalała na przeżycie od tzw. pierwszego do pierwszego, choć uczciwie przyznać należy, że raczej nie kawiory lecz pasztetowa, nie aparty i insze kruki lecz jablonex, nie trzy tygodnie na Hawajach lecz trzy dni integracji z komarami na podlaskiej wsi – pierwsza sroka zdecydowanie ogon ma mocno wyliniały i nie podoba nam się za bardzo jej  krzywy dziób.

Od paru tygodni Ony trzyma w łapie ogon drugiej sroki. Druga sroka jak na razie bije tę pierwszą na łeb, bynajmniej nie dlatego, że z nagła w pierze porośliśmy, banknotami o najwyższym nominale zaczęliśmy wypychać wszystkie poszewki, a z pięciozłotówek służba robi nam terakotę – nowe zajęcie Onego pozwala mu na pracowanie w poczuciu, że robi to, co lubi i jeszcze mu  za to płacą;) Poziom zadowolenia z życia wzrósł zatem znacząco.



Mimo upajania się pracowniczym szczęściem chłopina wraca mi nach Hause deczko wycieńczony, a tu wyliniała pierwsza sroka czeka na zajęcie się tą paskudą i nie ma zmiłuj…


Kocie też świat postawił się nieco na głowie. Do tej pory rozpieszczona arystokratka po moim wyjściu do kołchozu zostawała z Onym w charakterze osoby do towarzystwa, nawet jeśli tę osobę drogi kotek zwykł ostentacyjnie olewać udając się na sześciogodzinną drzemkę na kanapie



na kocyku


i pod kocykiem też.



Po powrocie z mej fabryki witał mnie Ony znad swojej roboty oraz wyspany, prężący się zwierz starannie obwąchujący mi buty. Teraz wracam do pustego domu (do powrotu Onego jest jeszcze godzina lub dwie), w którym co najwyżej przywita mnie jakaś zgnuśniała mucha i Kota drąca paszczę jak tylko usłyszy chrobot klucza w drzwiach.  I chodzi dookoła, i gada, i wyraża różne protesty, i stawia żądania, których treści mogę jedynie starać się domyślać  – „pogłaszcz mnie”, „nie głaszcz mnie już”, „daj mi jeść”, „puść mnie na ten cholerny balkon”, „przyjdź do mnie”, „idź sobie”, „kobieto, sprzątnij  wreszcie tę zasikaną kuwetę”,  „nie znikaj mi z oczu, wcale nie musisz iść do toalety!”.

Mam tylko nadzieję, że nie przeklina. Kociej damie doprawdy nie wypada.

30 marca 2013

Reklamacji nie uwzględnia się

Nie ma, że boli, że do upajania się zieloną, świeżą niczym wczesny szczypiorek wiosenką trzeba zaangażować potężne pokłady wyobraźni i zwizualizować sobie wiosenne pejzaże, bo za oknem widoki sami wiecie jakie.
Parszywe.
Nie ma co, społeczeństwo się zawiodło na drogiej Naturze. Ale co z tego, skoro ta franca reklamacji nie przyjmuje..?
No cóż. Trza wsunąć kozaczki i zasuwać po choinkę. Coś czuję, że w tym roku można by bić rekordy estetycznej ekstrawagancji jeśli chodzi o wielkanocne dekoracje.


Spacerki celem zawiązania sadła po świątecznych degustacjach kiełbas, bigosów i mazurków przyjdzie nam także odbywać w wyjątkowych okolicznościach przyrody...


Co jak co, ale mamy Wielkanoc z jajami. Dosłownie i w przenośni.


A nie zapomnijcie poświęcić tego i owego;) Wesołych White Christmas Świąt!







1 marca 2013

Marcowe świętowanie


Kota zaległa w kojcu, od niedawna ukochanym miejscu na drzemki dłuższe, krótsze i zwykłe polegiwanie. Kojec, kupiony w pewnym (śmierdzącym plastikiem, jednorazowymi szpilkami na gumowych obcasach i innym wielce wypaśnym i ekskluzywnym towarem) chińskim przybytku handlowym na początku obchodzony był z nieufnością, by po paru dniach wzgardliwie go olać na dobre.
Nie spodobał się prezent nic a nic. 
Szkoda mi go było, bo ładny i z czasem śmierdziaszcze cechy powoli zanikły, ale Kota i tak obchodziła go szerooookim łukiem. Wreszcie wzięliśmy się na sposób - zaczęłam wzgardzoną materię pryskać nieco Feliwayem.
Od czasu do czasu.
Po troszeczku.
Kojec po bezlokatorskim leżakowaniu na podłodze został wyniesiony któregoś dnia na wysoki kosz w królestwie Koty* i od tej pory w kocio-kojcowych obojętnych stosunkach dokonał się przełom - Kota kojec pokochała i zaanektowała na dobre. 

Tak więc, wracając do wątku - Kota leży i pachnie. W kojcu.
Ony - nie wiem czy leży, ale pewnie też pachnie. Tyle że w stolycy.
Ja - pozbawiona towarzystwa wyjechanego Onego i Koty, która mnie olała, błąkam się po ęternecie i robię przegląd Okazji do Świętowania w tym jakże pięknie rozpoczynającym się właśnie miesiącu (u Was też dziś słońce wyrabiało normę..?)

I tak, dla przykładu, już dziś mieliśmy wielkie święto - Dzień Piegów;) Żebym wiedziała wcześniej to chyba kupiłabym szampana i machnęła kieliszek pod swoje własne piegi, co to mi lada moment wylezą pod wpływem słonecznej aktywności.



Jutro za to można spokojnie brać się za porządki i wietrzenie szuflad z antycznych złogów skoro obchodzić będziemy Dzień Staroci. Zasobami z naszych szuflad i innych zakamarków można by spokojnie zaopatrzyć niejedno muzeum i średniej wielkości skansen...



Wtorek zaś (5 marca) - Dzień Dentysty - będę celebrowała w samej jaskini lwa. Randka z dentystą umówiona od miesiąca i sama nie wiedziałam, że trafię aż w takim stopniu idealnie.


Szalenie podoba mi się perspektywa celebrowania Dnia Banknotów (już 10 marca - kochani, przygotujcie portfele:), a chyba jeszcze bardziej Światowy Dzień Drzemki W Pracy raptem dwa dni później - z przyjemnością kimnęłabym w owej pracy w ramach obchodów. Tak minimum 8 godzin.

Niepokoi mnie nieco w jaki sposób przyjdzie mi świętować Dzień Windy (23 marca) bo w moim penthousie bloku winda uwielbia się psuć i w związku z tym Dzień Windy zmuszona pewnie będę przemianować na Dzień Latania Po schodach... 
Blady strach pada też na mnie gdy myślę o świętowaniu Dnia Obleśnych Paszczurów (27 marca) - Boże, jak mi obiecasz, że nie będę musiała go obchodzić, to przysięgam nie pić ulubionego wina przez dwa tygodnie. Więcej nie deklaruję, bo winko zaprawdę pierwsza klasa :P

Potem jeszcze trzeba będzie przebrnąć Światowy Dzień Budyniu - dokładnie na koniec miesiąca. Zagrzejemy mleko i tak oto wdepniemy w nowy, urodzajny w obchody, celebry i święta kwiecień.
Aż strach się bać;)




* łazienka


24 lutego 2013

Kota-pięknota

Powiem Wam coś w sekrecie wielkiem.
Otóż Kota ma pazury;)
I owemi pazuremi drapież onaż z zapamiętaniem wielkim we wszelkie powierzchnie zakazane mniej lub bardziej, głównie w te poziome i pionowe.
Miarowe łupanie rozlega się regularnie z kojca Koty, okolic dyżurnego drapaka, z wycieraczek, dywaników, kanapy, foteli - no, jednym słowem - zewsząd.
Ponieważ ostatnimi czasy Kota prezentowała pazury na miarę tych u pani poniżej...:



... postanowiliśmy z Onym poddać Kotę zabiegom kosmetycznym i zaserwować jej manikjury z pedikjurem.



Kota naszym pomysłem była doprawdy zachwycona. Mniej więcej tak zachwycona jak tenże osobnik tutaj;)



Pojechalim, obcielim, z jedną zaledwie raną ciętą wrócilim (na mej szyi, zdezynfekowano na miejscu) - Kota może teraz łupać do upojenia, a i tak z niszczycielskich zapędów nici. Czyli, efekt - osiągnięty. Kocia miłość - aktualnie w temperaturze letniej.
Do czasu, do czasu...;)



A teraz, drogie misie, zagadka. Gdzie bawiła Frau Służąca ostatnimi dniami, skoro teksty w owym przybytku można usłyszeć następujące?..:

- Lepiej to gdzieś schowajcie, przyda się do autopsji.
- Niech ktoś zawoła sprzątaczkę ze szmatą do podłogi i wiadrem.
- Burek! Burek, wracaj i oddaj to, co zabrałeś!
- Ups! Ktoś już kiedyś przeżył 500ml diapaminy?
- A to co tu robi?
- Szkoda, że zapomniałem okularów.
- Nie martw się. Na moje oko jest dostatecznie ostry.

Na zwycięzców czeka nagroda - talon na balon;)